Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z grudzień, 2010

pukajcie ze mną w niepomalowane drewno. podsumowanie obyczajne.

jutro o tej godzinie pewnie niewiele będę pamiętał, dlatego postanowiłem wykorzystać, że jest jeszcze dzisiaj i napisać kilka słów. rok kończę syndromem narzekającej kobiety. narzekaniem może mniej jaskrawym, ale wymierzonym w kierunku drugiej płci. mój punkt widzenia: bycie w związku u schyłku 2010 roku jest irracjonalne. nie wiem czy to za sprawą zbyt wygórowanych oczekiwań. czasami wydaje mi się, że gdyby nie chęć seksualnego napoczęcia odmiennej płci, nie byłoby wzajemnego zainteresowania między kobietami i mężczyznami. bo gdy już jesteś zainteresowany w ten inny sposób, to możesz stać się np. przyjacielem – kimś w rodzaju koordynatora ds. kulturalnych, tzn. zabierać ją na ambitne filmy, bo jej znajomi wolą te bardziej popularne lub pisać do trzeciej w nocy na fb, bo nie może spać albo pisze pracę na zaliczenie. trzeba przy tym pamiętać, że kontakt zawsze powinien być czujny na wszystkie aktualne aspekty obyczajowe, więc jeżeli wyślesz smsa z zapytaniem „czy lepiłaś już bałwana tej

od kuchni strony

doświadczyłem niedawno na własnej skórze, że wystarczy nie zamknąć czegoś z przeszłości, nie załatać. a nawet przymknąć oko na swoją wrażliwość – nie aktualizowanie doświadczenia ulegają przeterminowaniu. logika tego stanu jest prosta i boleśnie konsekwentna: nie nałożyłem kapeluszy dżemów i ryb; nie odłożyłem ich do lodówki – tym samym zaczęły gnić. tą kuchenną metaforykę łatwo przenieść na sprawy duchowe, w zapachu równie intensywne jak rozbef czy tatar po terminie spożycia. żeby to naprawić trzeba naprawdę się wysilić, uruchamiając szereg skomplikowanych zabiegów – łącznie z braniem w ręce niegdyś świeżych emocji, przepakowywaniem i wyrzucaniem prześwietlonych myśli. najgorsze jest to, że cały czas ma się poczucie, że to wszystko mogłoby się jeszcze przydać i wyrzucać szkoda. nie wiadomo tak naprawdę, co kiedyś może stać się znów użyteczne. zabieram się do tego trochę jak do białej magii i dialektyki spożywczej zarazem. i kompletnie się gubię. nie pomaga nawet, gdy powtarzam so

the cult of dom keller - ep 1

napisałbym, że to mieszanka dusznego, kabalistycznego grania, ale nie o rejony azji zachodniej tu chodzi. a może właśnie tak, tylko nie do końca jestem tego świadom. przede mną dosłownie i w przenośni „the cult of dom keller” - eksperyment muzyczny z wielkiej brytanii. od razu napiszę, że każdy kawałek tego albumu rozpoczyna zabójczy wstęp i nie ukrywam, że to zachęca do zanurzenia się w ten projekt coraz dalej… i dalej. do tego stopnia, że gdy w winampie po spindrift (słuchałem songs from a ancient age z 2007 roku) rozpoczęły się dźwięki otwierającego płytę intro for the sun, pomyślałem, że muzyka przybrała wreszcie taką formę jakiej czekałem od dłuższego czasu. zupełnie wyleciało mi z głowy, że tuż po wspomnianym spindrift, chyba bezwarunkowo, dodałem do playlisty „the cult of dom keller”. już w pierwszym utworze słychać wokalne echolalie - mroczne pozdrowienia wyrzucane bardziej do księżyca niż do słońca (na co wskazywałby tytuł). wszystko to nieśpieszne, podbijane przez jeden gi