archspire
- the lucid collective
czysta
kalkulacja i technika. bez epickiej ckliwości i nowomodnych ściem w
stylu deafheaven. nie jest to ekstremalnie szybki iron maiden z
growlem, charakterystyczny dla "tetris" metalu. koncept na
muzę inspirowany polskim yattering i sceptic, momentami death i
cynic. w sam raz jako ładunek na podróż autobusem w godzinach
szczytu.
big
ups - eighteen hours of static
post-hardcore
i właściwie nic więcej nie trzeba dodawać. ciekawe, nieśpieszne
melodie mieszają się z melodiami bardziej wartkimi i równie
ciekawymi. głos od melo do krzyku. niby emo, ale facet na froncie
bardziej godny zaufania. zwłaszcza, że już pod koniec pierwszego
tracku śpiewa: "open yourself, before it's too late"
gazelle
twist - unflesh
"this
is like cannibal corpse for housewives and cute classy women" to
jeden z komentarzy pod utworem "anti body". jedna z tych
młodych niepokornych dam, ukrywających wdzięki i robiąca z
elektroniki awangardę mijając po drodze trip-hop. ale całość to
nie konkretny gatunek/gatunki ale bagaż skojarzeniowo-kulturalny,
dla którego ujścia posłużył akurat ten środek wyrazu jakim jest
muzyka.
jungle
- jungle
muzyka
ta początkowo służyła mi do czytania i krzątania się po domu.
wraz z upływającym czasem nie tylko. to powściągliwy w środkach
wyrazu i z dużym wyczuciem zrealizowany dancehall, a na dokładkę
leniwie taneczny chillout.
merkabah
- moloch
moim
zdaniem ten album na żywo wypada dużo lepiej. nie widząc działań
muzyków na scenie trudno wychwycić wszystkie instrumentalne
zaczepienia. ogólnie to dźwiękowy rumor w akompaniamencie z
saksofonem. mankamenty: podobnie grane blasty, przedłużane momenty
suspensu.
shellac
- dude incredible
cały
czas jest to manifestowany z dużym zacięciem rock z domieszką
indie i post-punka. cieszą wychwytywane przez ucho riffy i stale
obecna instrumentalna czytelność. senny wokal i przyczajony wrzask,
który potrafi wysunąć się na szpicę.
the
cutthroat 9 - dissent
jeżeli
uznać, że jest to noise rock i punk to wykorzystany do końca i na
grubo. a jeżeli już hard core to bardziej przypomina sterowanie
hipopotamem niż konkurs szybkości angielskich chartów. basowe
przestery, kładzione obficie na każdą sekundę dają w efekcie
kilkutonowe dzieło.
todd
terje - it's album time
"skromny
młodzieniec wychowany na kultowych imprezach w oslo". ponoć
podążył za erudycyjną odmianą muzyki disco. dla mnie
taneczno-romantyczny kicz and pop. gdzieniegdzie wysunięte pianinko,
charakterystyczne podbicia basowe niczym w elektro do tego wiatr we
wąsach i rozbudowane trasy wyścigów jak z need for speed...
zeszłoroczna płyta kavinsky „outrun” jest dobrym tropem, żeby
wiedzieć z czym ma się przyjemność.
we
will fail - verstörung
jak
pisze autorka jest to "projekt skupiający się na przyjemności
błądzenia". po pierwsze: płeć piękna powiła te dźwięki.
po drugie: programowo odcięła się od wszelkiej prostoty i
oczywistości. i właśnie dlatego warto na kilkadziesiąt minut
zrezygnować z muzycznych przyzwyczajeń.
sting
nie zagra w kazachstanie - sting nie zagra w kazachstanie
eksperymentalny
powiew jazzu, ambientu i noisu. na co dzień członkowie wielu kapel
takich jak merkabah, the spouds, evvolves, kiev office połączyli
swe siły czym zwrócili uwagę słuchaczy i krytyków. jedna z wielu
sesji improwizowanych, które muzycy grali w różnych konfiguracjach
personalnych tutaj została skonkretyzowana, podrasowana sporym
dystansem i wydana przez fuck you hipster records.
chet
faker - built on glass
piszącemu
te słowa swoim nieśpiesznym soulowo-elektroniczno-akustycznym
repertuarem ten lumberseksualny facet z australii na kilka miesięcy
podmienił nucącego rachityczne pieśni niewinności jamesa blake'a.
do teledysku dorzucił wrotkarki, na które łypie mętnym i
melancholijnym wzrokiem. ilość lat na karku wskazuje, że to
właśnie ten czas, gdy już wypada opowiadać o znudzeniu i
rozczarowaniu światem doczesnym zwłaszcza, że rysy twarzy właśnie
nabyły umiejętność wyglądania na znudzonego i rozczarowanego.
dean
blunt - black metal
przypuśćmy,
że jest to zgaszony black soul. przypuśćmy, że lider potrafi
śpiewać, ale raczej rezygnuje z tego przywileju. i że całość
nie zasadza się na wystudiowanym artyzmie rodem z
performersko-muzycznych projektów z muzeum sztuki współczesnej. a
nawet jeżeli to wszystko tam jest, to można polubić za to, że
muzyka bardzo nie lubi podążać w wytyczonym przez jeden muzyczny
gatunek kierunku. i przeważnie jej to wychodzi.
odraza
- esperalem tkane
odraza
gra black metal. od intra do końca. niemniej w ciągu
kilkudziesięciu minut niczym czarna dziura między screamy, gitary i
bębny wchłonie także inne muzyczne elementy. w zespole udział
bierze dwóch muzyków. obaj mają zajawki spoza podwórka. na swoim
podwórku też się dobrze znają. kilka rzewnych fragmentów mógłby
zastąpić choćby blues, który się tutaj pojawia i wyszłaby z
tego jeszcze lepsza płyta.
pablopavo
& ludziki - polor
„cudze
piosenki odprowadzały mnie do domu”, a piszącego te słowa
nierzadko właśnie ten album. listę początkowych faworytów w
postaci utworów: „krzysiek”, „patrz jak stara się wiatr”, i
„koty” poszerzyły kolejne piosenki takie jak „pablo i pavo”
oraz „eleganccy pesymiści” słowem są tu utwory, które odkrywa
się wraz z czasem, a także z przyjemnością wraca do starych.
st.
vincent - st. vincent
zdobyła
mnie sesją nagraniową dla 4ad records. dwa lata temu kolaborowała
z davidem byrnem. ma wiele uroku osobistego i sporo pomysłów jak na
multiinstrumentalistkę przystało. bez problemu odnalazłaby się w
różnych konfiguracjach duetowych. aranżuje skoczny, romantyczny i
zadumany indie pop. gdy trzeba korzysta z manifestu songwriterskiego
oraz delikatnej awangardy. tylko w „prince johny” za bardzo
przeraża mnie to połączenie madonny z laną del rey.
Komentarze
Prześlij komentarz