Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2010

pukajcie ze mną w niepomalowane drewno. podsumowanie obyczajne.

jutro o tej godzinie pewnie niewiele będę pamiętał, dlatego postanowiłem wykorzystać, że jest jeszcze dzisiaj i napisać kilka słów. rok kończę syndromem narzekającej kobiety. narzekaniem może mniej jaskrawym, ale wymierzonym w kierunku drugiej płci. mój punkt widzenia: bycie w związku u schyłku 2010 roku jest irracjonalne. nie wiem czy to za sprawą zbyt wygórowanych oczekiwań. czasami wydaje mi się, że gdyby nie chęć seksualnego napoczęcia odmiennej płci, nie byłoby wzajemnego zainteresowania między kobietami i mężczyznami. bo gdy już jesteś zainteresowany w ten inny sposób, to możesz stać się np. przyjacielem – kimś w rodzaju koordynatora ds. kulturalnych, tzn. zabierać ją na ambitne filmy, bo jej znajomi wolą te bardziej popularne lub pisać do trzeciej w nocy na fb, bo nie może spać albo pisze pracę na zaliczenie. trzeba przy tym pamiętać, że kontakt zawsze powinien być czujny na wszystkie aktualne aspekty obyczajowe, więc jeżeli wyślesz smsa z zapytaniem „czy lepiłaś już bałwana tej

od kuchni strony

doświadczyłem niedawno na własnej skórze, że wystarczy nie zamknąć czegoś z przeszłości, nie załatać. a nawet przymknąć oko na swoją wrażliwość – nie aktualizowanie doświadczenia ulegają przeterminowaniu. logika tego stanu jest prosta i boleśnie konsekwentna: nie nałożyłem kapeluszy dżemów i ryb; nie odłożyłem ich do lodówki – tym samym zaczęły gnić. tą kuchenną metaforykę łatwo przenieść na sprawy duchowe, w zapachu równie intensywne jak rozbef czy tatar po terminie spożycia. żeby to naprawić trzeba naprawdę się wysilić, uruchamiając szereg skomplikowanych zabiegów – łącznie z braniem w ręce niegdyś świeżych emocji, przepakowywaniem i wyrzucaniem prześwietlonych myśli. najgorsze jest to, że cały czas ma się poczucie, że to wszystko mogłoby się jeszcze przydać i wyrzucać szkoda. nie wiadomo tak naprawdę, co kiedyś może stać się znów użyteczne. zabieram się do tego trochę jak do białej magii i dialektyki spożywczej zarazem. i kompletnie się gubię. nie pomaga nawet, gdy powtarzam so

the cult of dom keller - ep 1

napisałbym, że to mieszanka dusznego, kabalistycznego grania, ale nie o rejony azji zachodniej tu chodzi. a może właśnie tak, tylko nie do końca jestem tego świadom. przede mną dosłownie i w przenośni „the cult of dom keller” - eksperyment muzyczny z wielkiej brytanii. od razu napiszę, że każdy kawałek tego albumu rozpoczyna zabójczy wstęp i nie ukrywam, że to zachęca do zanurzenia się w ten projekt coraz dalej… i dalej. do tego stopnia, że gdy w winampie po spindrift (słuchałem songs from a ancient age z 2007 roku) rozpoczęły się dźwięki otwierającego płytę intro for the sun, pomyślałem, że muzyka przybrała wreszcie taką formę jakiej czekałem od dłuższego czasu. zupełnie wyleciało mi z głowy, że tuż po wspomnianym spindrift, chyba bezwarunkowo, dodałem do playlisty „the cult of dom keller”. już w pierwszym utworze słychać wokalne echolalie - mroczne pozdrowienia wyrzucane bardziej do księżyca niż do słońca (na co wskazywałby tytuł). wszystko to nieśpieszne, podbijane przez jeden gi

daniel agust w nowym wspaniałym świecie

o 21 z minutami mija mnie niski gość ubrany na czarno. wchodzi na małą scenę. ma na sobie kowbojki, spodnie od garnituru, które zwężają się u dołu (lol), marynarkę z piórami przy kołnierzu i białą koszulę. na stoliku przy jego mikrofonie stoi club mate i woda mineralna. daniel agust. inny od tego z teledysku „lady shave” gus gus w którym podglądał earth, która w ciemnej peruce wyglądała jak bjork. jego kameralny koncert to jeden z występów w ramach kulturalnych oblicz islandii zorganizowanych przez nowy wspaniały świat. (19 – 23 listopada 2010) to co obecnie robi zostało nazwane „kolekcją błogich mini-symfonii, pieszczotliwie wplatającą pop. to bogata orkiestracja, niesamowite, porywające soulowe wokale…” jeżeli ktoś pamięta utwór bambi z płyty „this is normal” gus gus to wie o co chodzi. chociaż na jego solowej płycie i podczas występu nie było tylu disnejowskich przesłodzeń, co właśnie tam. pierwsze wrażenie: na koncercie głos daniela jest mocniejszy, bardziej chrypiący niż na „swall

agf/delay - explode

uwielbiam ich. mam fetysz par. w muzyce byli to do tej pory brendan perry i lisa gerrard (przed emocjonalnym wypadkiem). agf & delay są dla mnie trochę jak zakochani, którzy widzą słonie. tylko stojący na pewniejszych nogach i chyba bardziej dojrzali od bohaterów filmu pod tym samym tytułem. chociaż te dwie cechy plus inteligencja (którą przypisuję duetowi) nie muszą się wcale przekładać na poziom szczęścia. tak przynajmniej twierdzi tadeusz dąbrowski, który był w zoo i widział zarówno słonie jak i ludzi. ponoć pieściły się i tamci też się pieścili. i wypadało to podobnie. bo nie o wielkość tu przecież chodzi. oczywiście w sensie mentalnym a nie gabarytowym. i ja kiedyś myślałem identycznie, a później zmieniłem zdanie na zgoła odmienne. i już nie wiem czy ufać poecie, czy światu odbitemu we mnie, ale bez niego. najbezpieczniej chyba stanąć gdzieś pośrodku i poszukać summy wszystkich tych cech. jeżeli chodzi o duet agf/delay to ścierają się tu być może nie do końca przystające konw

"ale jesteś poprogramowany"

miałem dziwny sen. wydarzył się między dwudziestą drugą z minutami a północą. było mi zimno i czułem się zmęczony, więc postanowiłem się położyć (to jeszcze na chwilę przed zaśnięciem). przykryłem się kołdrą choć byłem w ubraniu i zasnąłem. byłem w pokoju innym od mojego. miał wielkie, widne okna zasłonięte żaluzjami. to był chyba parter. tak sądzę po gwarze od ulicy. moja przyjaciółka przebierała się chodząc między nim a kuchnią, której nie widziałem, bo oddzielała ja ściana. wydawało mi się, że gdzieś się śpieszy. rozmawialiśmy jakby w przejściu (np. z dworca na ulicę), ale nie dało się odczuć tego dziwnego napięcia, że ktoś chce przejść, czy tego że musimy szybko skończyć, bo ona gdzieś się śpieszy. nie pamiętam o czym rozmawialiśmy. ona często pyta się o sprawy sercowe, więc może o tym. po jednej z takich wymian zdań podeszła do mnie... i rozpięła mój rozporek. zrobiła to tak naturalnie, że nawet gdybym chciał zaoponować, to już na samym wstępie utraciłem wszystkie mniej lub bardzi

aurora w ramach wff

21.00 początek aurory. 40 min. później na ekranie dzwoni telefon. półgłosem odzywam się: „odbierz proszę dla dobra fabuły” - bohater nie odbiera. łukasz zasypia na ramieniu gosi. przed tym wymyka mu się kilka niecenzuralnych, mniej lub bardziej adekwatnych do tła filmu określeń. po raz pierwszy przepraszam znajomych za zaproszenie. 22.20 pada pierwszy strzał… do poduszki. łukasz wyraża swoją ekspresję opadnięciem policzka na podramiennik i wyrzuceniem rąk w górę. o 22.25 za pozwoleniem gosi kończę piwo łukasza. wyjść jest kilka. o 22.40 okazuje się, że ja i moi znajomi jesteśmy widzami kultowymi. tzn. ja i gosia, bo łukasz śpi. zostajemy. postanawiam na głos przewidzieć rozwiązanie. w pamięci mam, że jest to czarna komedia. typuje około 14 ofiar. gosia jest mniejszą optymistką. dziewczyna na prawo od ekranu wraca z toalety… po kurtkę. i wychodzi. z gosią dostajemy głupawki. łukasz budzi się na chwilę i pyta czy ktoś jest jeszcze na sali. na szczęście dopiero w drugim pytaniu porusza te

kodeks użycia metafor

nie sprzedawać złudzeń od tak sobie, znać odbiorcę stan zadłużenia, mandaty w ztm i za spożywanie alkoholu ostrożnie używać ładnych słów takich jak niebo, pogoda czy serce nie narażać się na śmieszność pamiętać, że pierwszeństwo ma zadowolenie w łóżku, praca i ciało nie pisać, że ładny krajobraz ani, że rozkładają się płaty chmur na amarantowych hakach grudnia nie uśnieżać też wzroku apiryną metafory za niewygurowaną cenę, ale też nie za niską sprzedawać poręczne drzwi z każdej sytuacji za którymi rozciąga się widnokrąg zwierząt i karawany szkoleń dla uchodźców realności

miasto za 20 pln

zaczęło się od próby wytłumaczenia sobie obecności wszelkiej maści osób ciemnoskórych w warszawie. trudno sobie wyobrazić, że coś z naszej kultury i obyczajów mogłoby wzbudzać zainteresowanie. wyobrazić sobie może i można, ale przenieść na rzeczywistość już chyba gorzej. poza oczywiście małymi wyjątkami, których oczywiście nie obejmują język i asymilacja. to rzeczy chyba całkowicie nie do przejęcia przez przyjezdnych. co prawda z krajobrazu znikają co bardziej zakompleksione dziewczyny, ale przecież nie taki jest chyba cel tej migracji. czy nie lepiej byłoby kupić sobie nieco droższy bilet i wylądować w shannon lub manchesterze? lub wybrać maltę na erasmusie? nie może przecież chodzić o harlem na kolejowej, nawet jeżeli wyobrazić sobie to miejsce jako bezpieczne slumsy blisko centrum, to ciekawsze rzeczy dzieją się już chyba na piętnastolecie żabki (powiększone o 15 % piwa marki leżajsk, okocim i żubr za około 1.70 pln) lub dla odmiany w staromiejskim ośrodku kultury na starówce…

happy end na dolince szwajcarskiej

w parkach kolorowe ulotki z pierwszymi jesiennymi kolekcjami. jestem na dolince szwajcarskiej. latarnie stoją w zenicie. flora przewraca się na bok jak kwiaciarnia drzemie. przenoszę się na dalszą ławkę - trzeci rząd od proscenium z wodą. czas odlicza fontanna i przejeżdżające samochody. na okrągłej tarczy wodnego oczka, pluskanie kropel to sekundnik, cienie pojazdów to wskazówki minutowe… w głowie mam chór krewnych na czele z moją matką. kończą stasimon: seans o słabej pracy i niewyraźnych planach zawodowych. konflikt wartości, z którym raczej nie poradzi sobie pawełek toffi, ale przynajmniej pozwala zachować względną równowagę myśli. to wszystko razem wzięte sprawia, że zastanawiam się, czy do tej pory nie uprawiałem raczej wycofania zamiast dążenia po laur lub nagrodę. towarzysko i w pracy. bo może w momentach problematycznych zbyt często wchodziłem ukradkiem do tajemniczego sklepu, by dobrać sobie specjalne siedmiomilowe buty. później następowało czekanie z odległości kilku dzieln

helicon - take a ride (ep)

pochodzą ze szkocji. założeni przez braci hughesów (obaj gitary i wokale) i laurę o’brien (syntezatory i klawisze). od razu napiszę, że ich muzyka przemyca coś z krajobrazu wysp. debiutancką epkę wypełniają trzy długie i nieśpieszne kompozycje (dwie pierwsze trwają 17 min, a trzecia 5!) ta muzyka ciągnie się trochę jak droga, którą trzeba przebyć od domostwa do domostwa spacerując wrzosowymi łąkami. wtedy to najlepszym sposobem na wypełnienie czasu jest snucie wyobrażeń. wszystkie te dźwięki zdają się być bardzo swojskie, zasłyszane już gdzieś wcześniej a zarazem malowane własnymi barwami. takie dziwne podwórko, które wtopiło się w krajobraz, mimo iż nad nim unoszą się skrzydlate koty. w the point between heaven and hell - pierwszym utworze na epce, w którym sam wstęp trwa blisko 5 minut, wyprawa z ziemskiej zamienia się w metafizyczną. nie tylko za sprawą tekstu, ale przede wszystkim za sprawą instrumentarium. przesterowane gitary zahaczają tu o delikatną psychodelię, a liryczny i

otwórz oczy w sierpniu

zabrakło mi dwóch złotych piwo kosztowało dziewięć pln za dwa musiałem zapłacić prawie 2 dychy w dodatku czterech miłych młodych ludzi postawiło sobie kolejkę bez kolejki w mojej kolejce próbowała nie dać po sobie znać nawet podeszła żeby spytać jak mi idzie powiedziałem że nieźle, choć nie zdobyłem się na subtelną zwięzłość wobec tych czterech miłych panów w dodatku zabrakło mi dwóch złotych szukając drobnych w torebce stwierdziła z dyplomatycznym uśmiechem, że przyzwyczaiła się już po zajściach z pawilonów sprzed pół roku przy stoliku leżało kilka ulotek devil driver zapytałem czy umie zrobić piekło niebo koniec końców robiliśmy je na raty bo oboje nauczyła nas mama ja byłem niebo, a ją coś piekło i nasze sylwetki jak planety z atmosferą których przyciąganie wystarczyło zaledwie na plastikowy kubeczek na stole za dziewięć złotych światło naciągnęło nam na twarze plastikową folię, światy odrealniły się powiedziała że zajmie miejsce na balkonie zapytała czy znajdę ją w okolicach sceny

arcturus - sham mirrors

ci, którzy liczyli na kontynuacje karnawałowego szaleństwa niech wiedzą, że cyrk zwinął swe powoje. nie ma karłów i kramów o zapachu kadzidła i pieczonego mięsa, nie ma też cyrkowców i połykaczy ognia. od akrobacji na linie bliżej było artystom do gwiazd niż zebranej na ziemi gawiedzi. nic dziwnego zatem, że ich wzrok utkwił na tajemnicy nieba. chyba wtedy właśnie muzycy na nowo odkryli gwiazdę w konstelacji wolarza. owe ciało niebieskie, kryjąc w sobie odpowiedzi na pytania o czas, absolut i bezkres, iluminuje intensywną, choć niespełna 43-minutową kaskadą gitarowo-klawiszowych emisji zbliżających się do tajemnic kosmosu. forma utworów, jak już sobie powiedzieliśmy, snuje się gdzieś w korytarzach nieba, a sposób aranżacji materii lśnienia przywodzi na myśl kompozycje progresywno-rockowe lat 70-tych. „arcturus” nadaje jednak swym utworom cięższy wydźwięk, posiłkując się przy tym audionowinkami ze świata brzmień ekstremalnych, ale nie tylko… bo sam proces zatopienia partytur we wsze

lustmord - purifying fire (selected works 1995-98)

ta muzyka jest niczym wszechobecny dotyk zła wyrażony poprzez ambientową pożogę. im głębiej zapuszczam się w te dźwięki, tym przykrzejsze wywołują one doświadczenia. po drodze tracę pewność czy odczucia, których doznaję są jeszcze wytworzone czy już moje. a do najbardziej pożądanych one nie należą. tak... często słuchając tej muzyki tracę dystans. to jedna z nielicznych płyt, gdzie materia dźwiękowa mówi tak wymownie jak najekstremalniejsze doświadczenie. muzyka ta „żywi się” wyłącznie negatywnymi emocjami. jest zakażona i napromieniowana. berkuje trądem i obdarza trójnogim potomstwem. zaprasza pod skórę, zostawiając wewnątrz pokrzywkę. imploduje w sferach obwarowanych zasadą teodycei. w „black star” miałem wrażenie zapisu agonii, cudem ocalałego przed rybackim kutrem, wieloryba. wszyscy znają miłosne zawodzenia tych ssaków, w „black star” zamieniają się one w przerażający skowyt. struktura większości utworów ma charakter dźwiękowego oksymoronu, ogień krzepnie, zamienia się w lód i na

morbid angel - gateways to annihilation

siódmy studyjny album w dorobku tego zespołu kontynuuje podróż po świecie starożytnych, których duch ożywa w tekstach prawie w całości napisanych przez stevena tuckera z wyjątkiem „secured limitation” autorstwa treya azagtotha. muzycznie album odbiega nieco od wcześniejszych dokonań grupy, pokazując nieco inne oblicze zespołu. zmianie uległy struktury rytmiczne, a co za tym idzie i kompozycyjne utworów. większość materiału rozgrywa się w wolnych i średnich tempach, choć są momenty, w których mamy do czynienia z ekstremą znaną m.in. z „formulas fatal to the flash”. tempa z poprzednika „gataways…” zdają się być już nie do przekroczenia. odniosłem wrażenie, że wraz ze zwolnieniem szybkości utworów, także brzmienie gitar uległo zniżeniu, co nadało im bardziej monumentalnego rysu. co do głosu tuckera, to bezsprzecznie stał się bardziej klarowny. choć płyta kryje w sobie wiele smaczków, które po kolei postaram się odsłonić, chciałbym jednak zacząć od kilku słów krytyki. dotyczy ona plastyk

in the woods - strange in stereo

zaczyna się tajemniczo. elektroniczne pasaże na tle zamaszystych i gęsto kładzionych pociągnięć gitary. otwierający płytę „closing in” z czystym, wyciszonym głosem wokalisty to zaledwie wstęp do „cell” jednego z najciekawszych momentów na płycie. gęsta gitarowa sieć wyławia lament zawodzących wiolonczel. tu po raz pierwszy pojawia się głos wokalistki. opada i unosi się. finał jest nieoczywisty ale pozytywny. i dobrze. pierwiastek męski i żeński łączą się w kolejnym utworze. głosy chowają się w siebie, tam łapią oddech. dialogi wokalistów to kolejna charakterystyczna cecha „in the woods”. zadają pytania i dopełniają się w odpowiedziach. są zanurzone w przeszłości. przyznają się do fascynacji starymi czarno-białymi filmami. chwilami są niepewne. to nadaje całości bardzo emocjonalny i zarazem intymny charakter. spotykają się głównie na tle wiolonczel i w oparach klawiszowych fraz. już pierwsze kompozycje ukazują ciekawe wykorzystanie efektów gitarowych, bliskich eksperymen

muzyczne obrazki; ulver - perdition city

od pewnego czasu, ta norweska grupa, konsekwentnie zaczęła przyzwyczajać nas do śmiałych eksperymentów, przesuwając granicę muzycznego stylu. „perdition city” był kolejnym krokiem w ewolucji tego zespołu. i od razu napiszę, że dla mnie najważniejszym. warstwa kompozycyjna tej płyty opiera się na głębokiej instrumentalnej metaforyce i nie mam tu na myśli wyłącznie rozwiązań czysto polifonicznych. ta muzyka cieszy się każdą najdrobniejszą nutą - pojedynczy dźwięk dla muzyków to forma pierwotna, kształt, w którym widzą już zalążek nowego tworu. czy wiedzieliście, że sprzężenie lub zgrzyt posiada własną tożsamość, że może ożywić się jako linia melodyczna, równie atrakcyjna co fortepianowe czy saksofonowe harmonie. nie mam wątpliwości, że muzyka ta jest czułym negatywem, na którego rozedrganej powierzchni powstają żywo nasączone kolory. jeżeli nie wiedzieliście tego, to posłuchajcie barwnych realizacji „porn piece or the scars of cold kisses” czy „the future sound of music”. jako że

poetic noir justyny bargielskiej

w dodatku literackim do gazety przeczytałem "czy to bargielska otacza się rzeczami, czy ktoś inny ustanawia wokół niej kolejne kręgi przedmiotów; jest jednak w wierszach z "dwóch fiatów wrażenie bycia "niemal oblężonym", przebywania w dziwnym świecie tuż przed zamknięciem" - ten opis pawła kaczmarskiego plus fragment zamieszczonego wiersza: "irysowe drzewo" zachęcił mnie do zapoznania się z twórczością poetki. od razu napiszę, że tomiku nie udało mi się jeszcze nabyć, ale część utworów znalazłem na poezja.exe.pl . było to chwilę po tym jak bargielska otrzymała nagrodę główną w dziedzinie poezji w ramach nagrody literackiej w gdynii. po przejrzeniu strony zreflektowałem się, że znam już "traumę o piesku" i kilka innych utworów m.in.: za sprawą bardzo zacnej osoby, która prezentowała wspomniany wiersz szerszemu gronu w ramach wrocławskiego portu. oczywiście wtedy nie zapamiętałem nazwiska autorki mając w głowie niezwykle ciekawe wiersze marty

23 godzina

z rzeczy porządkowych. onodyseja została wyparta przez 23 godzinę. jest szerzej o kulturze. jest swobodniej, co nie oznacza, że bardziej frywolnie... chociaż jest frywolnie. więcej mimkry i strojenia piór. a z drugiej strony nie uciekanie od tematów związanych z globalną wioską czy niedawnymi wydarzeniami spod smoleńska. to wszystko w związku z pojawieniem się nowej twarzy lub nowych ust za mikrofonem radioaktywnego w czwartek o 23 godzinie. tak jak w jazzie pojawia się double bass, tak w wieczornym studiu pojawi się double phone. dwa różne światopoglądy, odwrotnie proporcjonalnie podatne na kulturę wysoką, czasem zgoła proporcjonalnie. strona audycji tutaj http://23godzina.blogspot.com/ i to właściwie wszystko w temacie radia. onodyseja zostaje blogiem wolnym od tematów z nim związanych. choć nie wyklucza nepotyzmu, transgresji lub atrakcyjnego z punktu widzenia estetyki mezaliansu. współautorem 23 godziny jest mój przyjaciel wojtek górewicz, więcej o jego osobie tutaj http://sokoleo

mokotowska st

miesiąc temu szedłem ciemną klatką do swojego starego mieszkania. było to kilka dni po przeprowadzce. w pionie została już tylko jedna para. w nieco wyizolowanym świecie między pustymi ścianami, do których prowadzi pusta klatka... idąc nie zapaliłem światła, choć na zewnątrz było już całkiem ciemno. dotarło do mnie wspomnienie z dzieciństwa, gdy szedłem nią jak teraz, a w kamienicy nie było prądu. rodzice wysłali mnie po coś do domu. byliśmy wtedy chyba u dziadków. było tak cicho, że spod butów dochodziły skrzypnięcia starych drewnianych schodów i dźwięczenie metalowego pęku kluczy, przypominającego kraba, którego bałem się uciszyć włożeniem ręki do gniazda kurtki. bałem się wtedy tak bardzo, że nie otworzyłem nawet drzwi do domu. w głównej mierze dlatego, że będąc na wysokości mieszkania przyszło mi do głowy, że odgłos przekręcanego w zamku klucza może zagłuszyć kroki kogoś nadchodzącego ze strychu. górną partię mojej kamienicy zajmowała stara, zardzewiała skrzynia pochłaniająca całe