o 21 z minutami mija mnie niski gość ubrany na czarno. wchodzi na małą scenę. ma na sobie kowbojki, spodnie od garnituru, które zwężają się u dołu (lol), marynarkę z piórami przy kołnierzu i białą koszulę. na stoliku przy jego mikrofonie stoi club mate i woda mineralna. daniel agust. inny od tego z teledysku „lady shave” gus gus w którym podglądał earth, która w ciemnej peruce wyglądała jak bjork. jego kameralny koncert to jeden z występów w ramach kulturalnych oblicz islandii zorganizowanych przez nowy wspaniały świat. (19 – 23 listopada 2010) to co obecnie robi zostało nazwane „kolekcją błogich mini-symfonii, pieszczotliwie wplatającą pop. to bogata orkiestracja, niesamowite, porywające soulowe wokale…” jeżeli ktoś pamięta utwór bambi z płyty „this is normal” gus gus to wie o co chodzi. chociaż na jego solowej płycie i podczas występu nie było tylu disnejowskich przesłodzeń, co właśnie tam. pierwsze wrażenie: na koncercie głos daniela jest mocniejszy, bardziej chrypiący niż na „swallowed a star” z 2006 roku (jedynego jak na razie własnego wydawnictwa) i to mi całkowicie nie przeszkadzało, bo konwencja w której jest utrzymany album i tak jest wystarczająco… że tak powiem delikatna, subtelna. może zostańmy przy tych określeniach. zaraz jeszcze do nich wrócę. a teraz kilka słów o chwilowo zamkniętym barze w nowym świecie: jeszcze przed występem wokalista poprosił właścicieli klubu, aby na czas śpiewania nie sprzedawać żadnych trunków, gdyż całe to zamieszanie z przechodzeniem między sceną i barem na pewno popsuje kameralność występu. no i jak dla mnie w ten nieco wymuszony sposób lokal zamienił się w całkiem klimatyczną mikrofilharmonię. ponad 40 minut solowego aktu minęło bardzo szybko i zostawiło miłe wrażenie. daniel pozwalał sobie na drobny ruch sceniczny, coś ala zetknięcie tradycyjnego tańca z disco (jakkolwiek to brzmi) już w gus gus można było zauważyć indywidualne podejście do tematu choreografii. po prostu zamienił się w skromnego arystokratę zamkniętego w obrębie parkietu. tutaj powrócę do omawianej delikatności. na początku jego rozłożone ręce ala jezus na tle wizualizacji przedstawiających spowolnione morskie fale zaczęły wywoływać u mnie, delikatne mówiąc, subtelne właśnie, poczucie wstydu. pomyślałem nawet: jeżeli tak ma wyglądać to artystyczne ofiarowanie to za chwilę opuszczam to miejsce. do tego jeszcze ta subtelna rzewność… ale gdzieś tak po trzecim utworze koncert w odróżnieniu od płyty zaproponował bardziej różnorodne rzeczy. kabaretowe „the stingray” odtańczone z przytupem, wyważonym rzecz jasna i śpiewane mniej melancholijnie. a w „intersection” wokalizy agusta inspirowane motywami trąbki współbrzmiały naprawdę interesująco. na sam koniec jeszcze „the moss” (przearanżowany w 2007 na płytę „forever” gus gus) i chyba największy aplauz tego wieczoru.
na koniec o wizualizacjach za plecami wokalisty. na jednym z filmików gospodyni domowa zasypia z głową na kopcu naleśników, który wcześniej usmażyła (niestety nie pamiętam do jakiego utworu). wcześniejszy przedstawiał agusta na tle żywiołu wody w podwiewanym przez wiatr płaszczu i ze zbliżającymi się do niego morskimi falami w spowolnionym tempie. po występie zauważyłem, że daniel zamówił do stolika flaszkę polskiej wódki i cztery małe cole.
Komentarze
Prześlij komentarz