Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2009

leśni ludzie w progresji

weekend obfitował w koncerty. sobota upłynęła pod znakiem energetycznego rocka, niedziela pod znakiem żywiołowego metalu. w progresji jesteśmy o 19.40. na szczęście było opóźnienie. troll gnet el (trol gnie świerk) zaczął jakiś kwadrans przed naszym przyjściem. bierzemy piwo i wchodzimy na salę. przed nami piątka muzyków. żywiołowy folk metal w spódnicach w kratę. tempo umpa, umpa, ale gdzie trzeba zwolnienia. skład z st. petersburga daje niezły pokaz. w szeregach prócz gitar i bębnów, fujarka i skrzypce. flecistka gra i śpiewa na przemian. gdy używa głosu chowa instrument za plisę rękawa. ma pogańską suknię i mocny wokal. śmiesznie wypadają utwory śpiewane w ojczystym języku. jak przystało na kapelę tego typu tzn.: z folkowo-piwnym przechyłem, prócz muzyki, nie mogło zabraknąć chmielowego trunku na scenie. muzycy popijali go w dużych drewnianych antałkach. wokalista (i gitarzysta zarazem) – poganin pełną gębą, z zakolami i o słusznej tuszy ma dobry kontakt z publiką. czytaj: po kilk

phantoms der nacht

o the fanthoms wielokrotnie słyszałem w radioaktywnej aktywacji, a także w autorskiej sunday at devil dirt . jednak, że rzadko zapuszczam się w rejony rockowe, trochę pominąłem ten zespół. funkcjonował on w mojej głowie, jak sama nazwa wskazuje, trochę jak fantom. duch z odciętą materią. popsuta pocztówka grająca z widocznym na okładce tytułem, który mówi wszystko i nic zarazem. o the vinyl stitches usłyszałem przy okazji sobotniego koncertu, oczywiście ze strony sunday... gdybym jednak nie został zaproszony na występ przez martę (czerwony kubraczek i biało-niebieska pilotka cud miód) to bym zapewne zapomniał o tym wydarzeniu. nie ukrywam występ był dla mnie raczej okazją do spotkania znajomych niż poznawania nowych dźwięków. zatem z pragi, gdzie byłem udaję się w kierunku obiektu znalezionego, – bo tam ten koncert ma się odbyć. wcześniej udaje mi się ominąć kontrolerów, którzy nie wiedzieć, czemu wchodzą tylko do przedniego przedziału tramwaju nr 4. uf, dzisiaj chyba szczęście mi sp

onodyseja 26 listopada

w czwartek będzie o poezji pawła sarny. po tekst znowu zajrzę do biura literackiego . „biały ojczeNasz” autora to zbiór wierszy enigmatycznych i wymagających skupienia. podobno są biegunowe w odbiorze – albo jest się za, albo przeciw. nic po środku. wg romana honeta „poeta odsunął się od rówieśników. gdyby nie ta decyzja czy przypadek, niepojęte zrządzenie losu, mógłby zostać kolejnym poetą miasta – zblazowany, niczemu, by się wtedy nie dziwił, może czasem narzekałby, że trzeba chodzić po chodniku zamiast pod chodnikiem.” źródłami podziemnymi jak myślę wprost do ukrytych sadów, w których czasem odstraszam niewidome ptaki. bo prawdziwe słońce i przyroda kompletnie mnie już nie obchodzą. zatem moja osoba posiada cechy zblazowania. może gdybym unosił się 30 cm ponad omawianą powierzchnią, to bym nie był. to zawsze bliżej jedni. zastanawiam się jednak czy paweł sarna jest poetą z miasta, bo drogi, którymi chadza są miększe… „jest zmierzch czerwony pory suchej. noc będzie chłodna. widziałaś

fabryka dźwięku z muz

na dniach wytwórnia fabryka dźwięku z muz rozda swoje płyty na koncertach lub po wysłaniu maila z prośbą o konkretną pozycję z ich katalogu. całkowicie za darmo. koszt przesyłki to 4 zł. manifest antykomercyjny. na facebooku przeczytałem, że ta sama wytwórnia rozda płyty za darmo, ale „jeśli czujemy, że powinno być inaczej, możemy zapłacić dowolną kwotę”. moje oko dziecka podpowiada mi, że manifest traci na wyrazistości. wchodzę na fb i czytam jeszcze raz , czy się nie pomyliłem. otóż nie. po chwili zastanowienia pytam sam siebie, kto myśli o samobójstwie, mając nadzieję, że może jednak uda mu się robić to co lubi? robert lotyń z, fdm, który wypowiada się za tą ideą, pisze, że każdy z nas, jako dziecko „ miał umysł, świeży, otwarty i chłonny, a nie wyrafinowany i zepsuty” i dalej byśmy pamiętali o tym, że „takich ludzi jest nadal wielu i to im należy się szansa”. pisząc szansa ma na myśli obcowanie z dobrą muzyką. Nie wiem jak wyglądałaby moja edukacja muzyczna, gdybym w dziecińs

linia nr 175

mam sen. jestem w autobusie linii 175 na rogu ulic bonifraterskiej i miodowej. jest przed południem, a więc jest jeszcze jasno. kierowca robi niespodziewany manewr. zamiast jechać prosto i później okrążyć stadion polonii w kierunku ulicy konwiktorskiej, skręca przy pomniku ofiar holocaustu. zawraca na trasę, z której właśnie przyjechał. niesamowitości sytuacji dodaje fakt, że moje rzeczy osobiste znajdują się na kilku tylnych fotelach. autobus poza mną i kierowcą jest pusty. dodatkowo wycieram się, stojąc z ręcznikiem w przejściu. zatem wcześniej musiałem wziąć kąpiel lub prysznic. tego jednak nie pamiętam. ani dokąd jadę lub skąd wracam. niemniej jednak coraz bardziej staję się świadomy zaistniałej sytuacji. zaczynam przebierać się coraz bardziej nerwowo. moje ruchy są jednak spowolnione, nie proporcjonalne do stanu podenerwowania, który motywuje do szybkich działań. na następnym przystanku na pewno już czekają ludzie. dlaczego znalazłem się na muranowie? być może, dlatego, że wczoraj

white rainbow - new clouds

skupiam się na najprostszych czynnościach. mam dużo czasu i przeczucie, że za oknem stanęła całkiem udana makieta sawanny. przecieram ze zdumienia uszy i widzę afrykański pejzaż. pojedyncze drzewa przypominają pogarbione żyrafy z głowami utkwionymi w sadzawce zachodzącego słońca. dodam, że powietrze ma kolor czerwony. temperatura, choć zbliża się wieczór jest stabilna. czuję się jak w wannie z letnią wodą. w tym kolorze, co niebo. słychać świerszcze. pod jednym z drzew grupa ludzi rozpaliła ognisko i zaczęła grać na bębnach. to tylko wydobycie rytmu przyrody w ich sprawnych rękach. na tle tego wszystkiego pojawiają się męskie wokalizy, wzięte jakby z innego świata. staje się jasne, że w pobliżu jest jakieś źródło. to ono niesie echo. komasuje je. nagle odkrywam, że jestem świadkiem obrzędu jednego z koczowniczych plemion afryki, oglądając je z wnętrza jakiejś groty. a może to ukryte miejsce nowego kultu, którego pole siłowe jakimś dziwnym trafem udało mi się przejść. tak te dźwięki j

onodyseja 19 listopada

dzisiejsza onodyseja będzie wydłużona o dodatkową godzinę i zacznie się o 22.00. wszystko w związku z niespodziewanym wyjściem tadka staniszewskiego, którego uszy wyobraźni poprowadzą na tajemniczy koncert... zaczniemy od długiej eterycznej kąpieli. będzie to "white rainbow". nieśpieszny i nieinwazyjny ambient. babie lato przesunięte na okres zimowy, listopadowa inkubacja latawcy-dmuchawcy. prócz tego trzy utwory darkwavewowego efemer z najnowszego albumu, w całości do ściągnięcia stąd . dwa tygodnie temu byłem świadkiem ich legionowskiego koncertu na białych krzesłach. na scenie też było biało i enigmatycznie. poza tym chciałbym przekonać was do robienia tego, co najbardziej mnie wciąga, tzn.: obserwowania zawekowanego zimowego koncentratu przez ciepłe okno pokoju, studia czy pociągu... w towarzystwie muzyki helios. ponadto w audycji będzie do wygrania jedno podwójne zaproszenie na przegląd filmów dokumentalnych członka loży szyderców oscarowej akademii czyli marcela łozińsk

po stronie negatywnej października

type o’ negative publikuje się po raz kolejny wraz z albumem „october rust”. czasem zdarza mi się, że dawno niesłyszana płyta ożywa, łapie drugi oddech. pamiętam „summer breeze” i to, z jaką łatwością otwierała ona przede mną wszelkie pokoje rozkoszy ziemskich, pełne niezbędnych rekwizytów jak poruszające się zasłony, ukryte w każdym zakamarku świece (to już z „love you to death” otwierającego omawiany album) no i oczywiście to, za czym do owego pokoju przybyli skuszeni mężczyźni – zapachu kobiecego ciała. „devil music next door” tym wersem peter steel umiał mnie przekonać, że jego apartament, dzielnica, a nawet miasto żyje w całości mroczną muzyką. pamiętam recepcję perfumowanych, ciężkich brzmień w połowie lat dziewięćdziesiątych. setki klimatycznych kapel wyrastały jak grzyby po deszczu kopiując tiamat z kolejną odsłoną „clouds”. anathema sięgała po gitary akustyczne przyznając się do fascynacji pink floyd, aaron stainthorpe był na etapie porzucania staroangielskiej poezji, ale

onodyseja goes indie 12 listopada

pozwoliłem sobie zacytować w nieco zmienionej formie moich przyjaciół z sunday at devil dirt , którzy pod tym szyldem poprowadzą dzisiejszą audycję w moim zastępstwie (a dokładnie sunday goes indie). a wszystko to przez niedyspozycję, związana z chorobą, która trwa już od tygodnia. zatem sunday urodzi się dzisiaj wieczorem, po raz kolejny, tym razem w łonie onodysei. z rozmów prenatalnych wiem, że będzie to twór wyrodny i perwersyjny. więcej informacji znajdziecie na stronie z odnośnikiem. a ja czekając na ich wybryki zastanawiam się czy można dopuścić się większej perwersji, mezaliansu stylistycznego od tego, którego dopuściłem się dzisiaj zamieszczając na playliście IX equilibrium emperor z moon safari air. keep radio evil & stay brutal. usłyszę, usłyszymy już po 23.00. zapraszam

equilibrium mariusz więcek

mariusz więcek obserwuje scenę, z dwoma, ubranymi w długie, czarne płaszcze mężczyznami. jeden z nich zasłonięty książką czyta: „jestem nędzarzem/ posiadam tylko marzenia/ rozsiałem je u twoich stóp/ stąpaj lekko, gdyż stąpasz po moich marzeniach”. czytający jest na muszce górującego nad nim drugiego mężczyzny. pada strzał. tomik yeatsa, choć pokaźny nie zatrzymuje kuli… literalna parafraza tej sceny pojawia się w otwierającym książkę wierszu wspomnianego obserwatora. tytuł „equilibrium”, bo o nim mowa posłużył również za nazwę tomiku poetyckiego. nie ma w nim jednak ścisłych kalek filmowych, ani odwołań do wyżej przywołanego poety. wyobraźnia więcka jest ośmielona, jak niegdyś zauważył pisząc o twórczości romana honeta, marian stala. mieni się dużą swobodą i plastyką obrazowania wspartą technikami „creative writing”. kreacjonizm twórcy „słów na wolności” subtelnie rozbiera erotykę z obyczajowych uprzedzeń, robi seanse spirytystyczne z duchem ojca, ożywia zabawki w dziecięcym pokoju.

metafizyczny (nie)pokój

na ścianie nowy szyld. absencja z powodu raka bieli. czy jedziesz na pragę? mam dużo miejsca w głowie. zastanawiam się, czy nie poszerzyć dzisiaj zespołu zachowań w gorączce. odtwarzając w pamięci podróż ulicą targową widzę pająka chodzącego po fasadzie. wtyczkę do jednego z tamtejszych gniazd. bloki skusiły skacząc przez skakankę horyzontu. koniec gry. centymetry uczuć nie zdołały wypełnić całych kadrów. trzeba będzie je zamalować jakimś neutralnym kolorem… deszcz i jego brak jest zdrowy. to się nazywa obiektywizm przyrodniczo-poznawczy. mijam strefę, gdzie nie trzeba mieć romantycznych skłonności. wyłącznie mieszane, zapięte na ostatni tramwaj, na suwak szyn. to, że idę agrykolą po zmierzchu wśród gazowych słoneczników nie oznacza, że rozczulam się. szukam rzeczy zgubionych, pilnuję resztek, których nie zjadł dzień. jestem hitlerem poezji, einsteinem teatru śmierci, dumasem inżynierii produkcji chmur. mam chęć dorobić klucze do każdego samochodu, mieszkania i miasta. co noc chcę

zaduszki filmowe

dzień zaduszny. kino luna. bilety po pięć złotych. głos prezenterki radiowej mówi o filmie "persona non grata". są w nim jakieś pęknięcia fabularne, ale jednocześnie ciekawa kreacja głównego bohatera. niebagatelna rola zmarłego niedawno zbigniewa zapasiewicza. a więc nabieram ochoty. trochę przeoczyłem ten film, mimo iż poprzedni obraz tego reżysera zrobił na mnie nie małe wrażenie. jeżeli chodzi o "personę..." tytuł łącznie z nazwiskiem reżysera podpowiadał mi wątki nośne trzydzieści lat temu wraz z kinem moralnego niepokoju. ważnym, problematycznie cały czas nie zamkniętym, ale być może jałowym jeżeli chodzi o nowe przejawy rzeczywistości. ale jesteśmy na sali. oprócz mnie dwóch kolegów. gaśnie światło. pojawia się wiktor, postać grana przez zapasiewicza. gra zbyt teatralnie. mam wrażenie, że jeszcze kadr, a poślizgnie się na scenicznej pozie. na szczęście, krótkie i w porę ucinane klatki, ukrywają jak dla mnie zbyt akademicki wykład z natury emocji, ala zapasiew

bezinteresowna przestrzeń miejska

umyłem się. aby utrzymać ciepłotę ciała musiałem jeszcze coś zjeść. cała restauracja była pusta. parter i piętro. właściciele rozmawiali po chińsku, oglądając polską telewizję. przez okno plac konstytucji. zapuszczony basen z drzewami, rynny ulic ze sporadycznie spływającą komunikacją miejską. jest za kwadrans dwudziesta. stoły są na wysokości foteli. jestem, o co najmniej dwie długości od drugiej strony lustra. czekam na danie. pisklę w skorupce z ciasta, kopiec z białych ziaren i surówka. chińskie restauracje są zawsze zadymione. zupełnie jakby były pozbawione wentylacji, a nawet, jeżeli kryje się ona we wnętrzu, to z czystej oszczędności jest wyłączona. dlatego przeniosłem się na pierwsze piętro. siedzę przy otwartym oknie. morning after… no właśnie. po czym? czasem dopiero pod koniec dnia mam wrażenie, że osiągam stadium właściwe przebudzeniu. jestem w miarę spokojny i pogodzony z sobą. to, czego nie zrobiłem odkłada się jak elektronowa dokumentacja w archiwum pamięci krótkotrwał