Viet
Cong - Viet Cong
Opisać
Vietcong jako soniczny napalm to posłużyć się skojarzeniem tyleż
wdzięcznym co banalnym. Pochwalić za finezję, która stoi w
kontrze do uprawianego gatunku, i napisać, że to nietypowe jak na
scenę post punkowo noisową, znaczyłoby wykazać się ignorancją w
stosunku do kapel rozsadzających ten gatunek od kilku lat. Jeżeli
jest tu trochę artyzmu, to w porównaniu np. z Ought słowo to
inaczej rezonuje: pod kurtką Viet Cong słychać przeładowanie
magazynka – może to praca bębnów? Noise rock w „Continental
shelf” idzie w kierunku Place to a bury strangers (a może każdy
noise rock idzie w tym kierunku), natomiast w „Silhouettes” zdaje
mi się, że słyszę „Czy tu się głowy ścina”? W obu
przypadkach to jednak nie zarzut.
Archy
Marshall - A New Place 2 Drown
To
prawdziwe imię i nazwisko King Krule, a jeszcze wcześniej Zoo Kida.
Jak się okazuje nie tylko dane uległy zmianie ale i muzyka z
analogowej na elektroniczną. Mimo wolty nowy materiał cały czas
skrywa w sobie ducha pierwszych nagrań (czytaj jest pozytywnie
melancholijny). Natomiast tym co go różni jest rezygnacja z użycia
gitar. A jeżeli są, to po sporym retuszu. Przyznam się, że
gościnny występ Marchalla w Mount Kimbie i poprzednia jego płyta
nie zachwyciły mnie. Miałem wrażenie, że właśnie elektroniczna
otoczka dla bluesowo rockowego głosu się nie sprawdza. I że już
nie ma odwrotu. Okazało się jednak, że muzyk potrafi odnaleźć
się i w tym sztafażu i zrobić to w sobie znany, celowo bełkotliwy
i zarazem ciepły sposób.
Gorilla
Monsoon – Firegod: Feeding the beast
Płyta
przypomina mi najlepszy album Gorilla czyli „Demage King”.
Niestety nie osiąga jego poziomu. Chociażby ze względu na
piosenkowy charakter. Ale po wypadku przy pracy jakim było
„Extermination Hammer”, cofającym kapelę w rozwoju do poziomu
chcących zamoczyć piętnastolatków wydawnictwo jest miłym
zaskoczeniem (nawet powracający w P.O.R.N temat seksu został
potraktowany poważnie). Kiedyś Death-Stonner-Doom robiony za sprawą
grubych gitar, zwolnień doświadczanych tylko w biurowych windach z
mięsem i zachrypłych jodłowań ponad blokami Drezna w kierunku
pokrytego smogiem księżyca w 2015 roku powrócił do swych korzeni
tylko zamiast metalowej swady nad wszystkim zawisnął klimat
stadionowego schyłku. Mój faworyt to „Law of the riff” - ten
tytuł zobowiązuje.
Songhoy
Blues - Music in Exile
Nowy
czad z Timbuktu. Skoczny, momentami znośnie rzewny bluesowy rajd
przez pustynię. W niedawnym filmie pt. Timbuktu pojawia się epizod
z muzykami skazanymi za śpiew i granie - ów los mógł stać się
udziałem Songhoy, gdyby zespół nie opuścił tegoż miasta. Ale
powracając do samej muzyki: są tu flirtujące z szeroką gamą
instrumentów perkusyjnych melodyjne gitary zespalające się w
afrykańskim żywiole. Po drodze usłyszymy też plemienne zaśpiewy
brnące przez piaskowo rockowy zaczyn.
Taco
Hemingway - Trójkąt Warszawski
Podwójnie
rymowane wersy nie tylko ciekawią ale zapadają w pamięć. Autor
jest spoza środowiska hip hopowego i co krok nie musi udowadniać
swojego rodowodu przez co poddając tekst literackiej obróbce ma mniej wypieków na twarzy. Nocna Warszawa przeżywana jest jak życie na gorąco z
odautorskim komentarzem, nierzadko poetyckim. W intrach głosy z
kronik, a w środku miasto nakryte do imprezy. Wchodzę w to.
Tame
Impala - Currents
Ten
album to jeden utwór grany w kilku wariantach. Do tego od trzech
płyt. Przy tej muzyce można poczuć się jak Piotr Fronczewski w
klubie disko (np. unieść w sylwestrowy tan Janinę Paradowską
wprost ze studia Superstacji na betonowe pola Stadionu Narodowego i
nie myśleć, że robi coś niestosownego). Zabawi fana muzyki
tanecznej, który po usłyszeniu Tame Impala poczuje wyrzuty sumienia
i odnowi swoją miłość do rocka. Psychodeliczność tego projektu
nikogo nie skrzywdzi, ani nie urazi. Rytm wprawi w drganie
najbardziej drewniane ucho i nogę. Rodzice uwierzą ci, że do
odbioru tak przyjemnych dźwięków nie będziesz potrzebował/a
jakichkolwiek substancji psychoaktywnych. Bo przy Currents wszyscy
poczują się wygrani i spełnieni. Na czele z autorem tego wpisu.
Thee
oh sees - Mutilator defeated at last
Psychodelicje
z reverbu. Szelmowskie wokale z podkręceniem wąsa i musowym ich
oblizaniem. W 'Turned out light” daję słowo słychać echo
Aphrodite's child. Sporo tu gitarowych wyścigów po Route 66 w
oparach noisowego kurzu. Zresztą określenia alternatywny, garażowy,
psychodeliczny, niezależny mieszają się ze słowem rock i
pojawiają się w wielu kombinacjach. Oprócz tego gdzieś obok
słychać punka i niebanalną balladowość. Zdarzy się też, że
gitarową hulankę przerwą klimatyczne hamondy.
Mój
powrót do ambientowych odnóg w muzyce. Muzyka jako ciągły proces.
Do tego niezbyt skomplikowany, bo oparty na zaledwie kilku
zapętlonych i odtwarzanych na nowo akordach. I tak jak czasem nie
sposób ocenić czy użyty w muzyce sampel jest odgłosem
trzeszczącego lodu czy syczeniem ognia, tak i tu nie mogę
jednoznacznie postawić na odrealnienie czy kołyszącą
prozaiczność. Wszystko co słyszalne na tym albumie jest po prostu
zachwytem na wyciągnięcie ucha. Dla mnie obie z tych wersji i
nadrealna i zanurzona w prawach fizyki zachwycają po równo. Jeżeli
można odkryć w tych dźwiękach dawkę prozaiczności, to jej szara
kaskada kryje w sobie sporą głębię.
All
we are – All we are
To
jedna z tych kapel, która mogłaby powstać wszędzie. A tworzona
przez nią muzyka chce dotykać sfer wyłącznie miłych i
delikatnych. Używa do tego łagodnych gitar, pstrykanego paluszkami
basu i tylko uderzenia w werbel zdają się bardziej wyraźne.
Niedawno usłyszałem, że formacja ta momentami przypomina Siouxsie and the banshees tylko jest trochę bardziej uładzona i monotonna. Niektórzy z
komentatorów bywają bardziej złośliwi. No cóż, ja do nich nie
należę i z nieukrywaną radością oddaję się temu zawieszonemu
między śnieniem na jawie, a stylistyką retro popowi.
Komentarze
Prześlij komentarz