aluk todolo - voix, obcowanie
z aluk todolo oznacza zapuszczenie się w oniryczno-okultystyczne rejony
ciężkiego grania, od których zapiera dech i może zakręcić się w głowie. nie
lada wyczynem jest przyzwyczajenie wzroku, a właściwie słuchu do tej dusznej i
ciemnej materii. ponieważ jest naprawdę smoliście i gęsto, wkraczamy w improwizowany
rytuał oparty na piętrzących się instrumentalnych tyraniach perkusji i basu oraz świdrującej gitarowej duchoty. należy dodać, że przestrzeń muzyczną dzielą
między siebie zaledwie te trzy instrumenty. magma się rozlała, a francuskie
trio, nie tylko w swoim regionie, wyrasta na lidera w dostawie wysokiej jakości
oleju napędowego i krautrockowej smoły.
show me the
body - body war, glosa: gdyby new metal poszedł mniej komercyjną drogą
(katarynki, popowe zaśpiewy), to jest całkiem prawdopodobne, że kapele takie
jak show me the body mogłyby stać się forpocztą drugiej fali tego nurtu. możliwe,
że gdy muzycy pisali wypracowania o tomku sawyerze w podstawówce, z tyłu głowy
kołatały im się sceniczne wybryki henry ‘ego rollinsa, do których na przerwach podkładali
lakoniczne, surowe melodie i rytm wystukiwany za pomocą linijki i długopisu. kilka
lat później wszystko to zostało przeniesione do ich muzyki, w której na
pierwszy plan wysuwa się melodyczna oszczędność, częste złamania rytmiki i punkowy, a gdzieniegdzie rapowy wokal.
parquet
courts - human performance, nie taki punk straszny, jak go malują. a bywa, że nawet
przystępny i miły dla ucha. a w tym konkretnym przypadku post punk, w którym przed
prefiksem post znajduje się dodatkowo przedrostek art. albo na odwrót. tak czy
inaczej, kolejność nie ma tu znaczenia, bo każdy z tych epitetów jest jak
najbardziej na swoim miejscu. utwory zamknięte w 2, 3 minutowe kompozycje, z wyjątkiem
„one man, no city” (z nieco bardziej rozbudowaną końcówką), zamiast szybkim
biciem perkusji i krzykiem, utrzymują uwagę słuchacza leniwymi tempami i w
większości nienarzucającymi się ale chwytliwymi melodiami.
swan valley
heights - swan valley heights, na ponad 60 minut monachijaska formacja przenosi
stolicę bawarii do słonecznej kalifornii, i dalej w miejscu oraz w czasie. robi
to za sprawą czystego głosu wokalisty, który przedziera się przez gęste, drapiące w
ucho kłęby przesterowanych gitar. im dalej w muzykę, tym więcej śladów komercyjnych
rewirów stonner rocka (na marginesie - progresywne momenty przypominają polską
proghmę-c, utwór alaska), ale proporcje szorstkiego grania w stosunku do
wypolerowanych improwizowanych faktur zostają odpowiednio zachowane. jest coś
uroczego w tej tęsknocie do wędrówek mamutów, piaskowych burz i schnących w
słońcu kolczastych macek kaktusów.
mondo drag -
the occultation of light, to na pewno nie pierwszy i nie ostatni krążek
muzyczny czerpiący z dokonań rocka psychodelicznego i progresywnego w historii
muzyki. bez trudu mógłby odnaleźć się w estetyce lat minionych. ale trudno
odmówić muzykom ducha ukrytego w tych starych kompozycjach, hipnotycznej instrumentalistyki
i solidnego rockowego zacięcia. w skrócie po staremu ale na nowo.
abra - princess, manieryzmy wokalne należy zrzucić na młody wiek. sceny przeszczepione z teledysków bardziej niegrzecznych dziewcząt popu (obowiązkowo w zwolnionym tempie ale już z własnymi wizjami) to oczywista gra seksualnością. mamy obowiązkowe błyskanie topem, podświetlanie wzgórka, a gdzie indziej spontaniczny prysznic w ubraniu. ale wyłączając obraz pozostaje spora pewność wokalna, a w sferze samej muzyki - rytmiczna bomba, która z dodatkiem onirycznej aury podbitej mocnym basem, tworzy ciekawą mieszanką taneczną z pogranicza r&b i popu.
badbadnotgood
- IV, trudno uwierzyć, że te wszystkie muzyczne chwyty, którymi żongluje zespół
mają jeden szyld o nazwie badbadnotgood. najogólniej rzecz ujmując jazzowe
genus proximum zostaje poddane elektronicznej obróbce, umiejętnie lawirując
między muzyką niezależną, a radiowym formatem. w trzech utworach muzycy z
toronto pokusili się o gościnny udział wokalistów obojga płci (dostajemy
materiał rozpięty tematycznie od hip hopu, po musical i muzykę rozrywkową). nie
mniej ciekawie wypada też cross z colinem stetsonem w utworze „conffesions pt
II” grany na basowym saksofonie.
niechęć - niechęć,
bardziej niż na debiucie udaje się tu połączyć jazzową swadę z wysublimowanym
fortepianem i wszelkimi delikatnościami klasycznej kompozycji. a
improwizacja i ściśle ustalone struktury utworów swobodniej oddają sobie pole niż
w przypadku debiutu. nie jest to łatwa sprawa, bo padają tu pod obróbkę duże
tematy, a z drugiej strony bardzo chwytliwe (początek rajzy). najsłabiej wypadają,
motywy entuzjastyczne (czy to saksofonowy frenetyzm we wspomnianej rajzie czy
indie rockowa wojaż z echatony, czy musicalowe zagrywki w metanolu). może nie
do końca foremnie (bo to trochę inny jazz) niechęć wypełnia lukę po yazzbot
mazut i robotobibok. dajmy na to: w pierwszym temacie z utworu „koniec” można usłyszeć echo kompozycji words - kwartetu: możdżer, griese, schauble i nonnenmacher, a z tyłu
nagle wyłania się grzybiarz robotobiboka.
the comet is
coming - channel the spirits, w pakiecie channel the spirits otrzymujemy 12 różnotematycznych
kanałów muzycznych. uruchamiając je, czy to po kolei czy też losowo, stajemy się świadkami poszukującej
elektroniki, flirtującego ze zrytmizowanymi strukturami jazzu, muzyki etno, a nade
wszystko niebanalnie rozgrywanej przestrzeni. żeby tego było mało, muzyka
po drodze zahacza o elementy groove, funk i drobiny pulsującej psychodelii.
calypso rose - far from home, muzykę tworzy od 15 roku życia. posiada na koncie ponad 800 piosenek. te z albumu far from home wbrew tytułowi, prawie w większości są południowo amerykańskimi, rdzennymi bangerami. witalnym kompozycjom towarzyszą porozrzucane gdzieniegdzie nuty molowe i ledwo uchwytny, nieściskający za szyję (lub za uszy) sentyment. są one jednak jak krople w oceanie oblewającym rodzime brzegi kraju artystki, a nad wszystkim góruje ciepłe, równikowe słońce, tańce na bosych stopach oraz niewyczerpana życiowa frenezja.
dan boeckner
sprawia, że elektroniczne maszyny pod jego palcami brzmią organicznie i ciepło.
doświadczenie sceniczne zbudowane poprzez udział w kilku projektach muzycznych pozwala
mu na zręczne poruszanie się w indie elektroniczno-popowo-punkowym repertuarze. jest
w tym elegancja kompozytora, który ma dar przenoszenia muzyki alternatywnej w
bardziej przystępne rejony. wszystko to podszyte rytmiką, która sprawia, że automatycznie
chce się poderwać z fotela – nie wierzycie posłuchajcie mission creep, blue wave czy control. oprócz dana boecknera, grającego na gitarze i klawiszach, zespół
uzupełnia devojka odpowiedzialna za mikro syntezator i elektroniczne preparacje
oraz sam brown na perkusji.
Komentarze
Prześlij komentarz