mój pokój pracuje jak mała poczta. ciągle przychodzą tu jakieś listy, a ja przesyłam je dalej. niedługo będę musiał odnowić najbliższą okolicę, tzn. od krzesła do drzwi, bo sprzęty pokrywają się kurzem, koc pokazuje pluszowe zęby, fotele coraz wygodniej rozkładają poręcze, a żyrandol już dawno powiesił się, inicjując degradację meblowej flory. w takich warunkach muszę wyjść. na zewnątrz monstrualne kieszenie bram. nie ma w nich ciepła, za to jest smród z warg klatek. z góry zwisają żarówki z kolcami - pożółkłe kaktusy na żelbetowym niebie. miejski czyściec.
od kilku tygodni mam bulimię osobowości. zwracam słowa. nieważne - mówione, pisane, czytane, wszystkie wypływają szarą strugą. czasem zostaje obgryziony wers lub dłuższa fraza na potrzeby zakupów w sklepie spożywczym. reszta to śmietnik zwrotów, które nie trafiły do adresata. w nim muszę znaleźć czasownik obsługujący dłonie tak, aby wzięły jej talie w garść, bo ona bardzo tego chce, ale sama nie umie. wymienić paczkordy imiesłowów, łączących nasze układy scalone, by wykluczyć negatywny obieg informacji. skonfigurować aktywne kanały krwi, by stymulowały jeszcze bardziej precyzyjną czułość. tylko po co? mam już dwa nieczynne krwiobiegi, zasilające puste przedsionki. starorzecza, które powstały z myśli czystych jak papier, aż pokruszyły się zapychając uliczki żył. na szczęście jest poczta i archiwum elektroniczne. tak sobie myślę, że choroba bulimii nie wzięła się u mnie przez przypadek. dojrzewała we mnie. żyła jak sublokator na mniej niż kilku centymetrach powierzchni mojego ciała. dokładnie w okolicach płatów wyobrażonych. wynajęła tam sobie pokój. karmiła się każdą frazą, ze strachu, aby żadnej nie ominąć. słowa obiecywały się jak nagie ciała, aż zapach stał się zbyt intensywny. naddatki formuł zaczęły rozkładać się. można było je już tylko zwrócić. podporządkować paradygmatowi higieny. fragmentaryzacji ośrodka zbierania mowy. tak, by przywrócić ład w pokoju. by zamiast części zdań na powrót zaludniły go meble i ruch. "słowa w kąt i nie odzywać mi się".
otwieram po cichu drzwi. skrzypią. krzesło nie odwróciło się. tylko ekran odbija widok na przedpokój i moją sylwetkę. w tle gwiazdozbiór lamp.
od kilku tygodni mam bulimię osobowości. zwracam słowa. nieważne - mówione, pisane, czytane, wszystkie wypływają szarą strugą. czasem zostaje obgryziony wers lub dłuższa fraza na potrzeby zakupów w sklepie spożywczym. reszta to śmietnik zwrotów, które nie trafiły do adresata. w nim muszę znaleźć czasownik obsługujący dłonie tak, aby wzięły jej talie w garść, bo ona bardzo tego chce, ale sama nie umie. wymienić paczkordy imiesłowów, łączących nasze układy scalone, by wykluczyć negatywny obieg informacji. skonfigurować aktywne kanały krwi, by stymulowały jeszcze bardziej precyzyjną czułość. tylko po co? mam już dwa nieczynne krwiobiegi, zasilające puste przedsionki. starorzecza, które powstały z myśli czystych jak papier, aż pokruszyły się zapychając uliczki żył. na szczęście jest poczta i archiwum elektroniczne. tak sobie myślę, że choroba bulimii nie wzięła się u mnie przez przypadek. dojrzewała we mnie. żyła jak sublokator na mniej niż kilku centymetrach powierzchni mojego ciała. dokładnie w okolicach płatów wyobrażonych. wynajęła tam sobie pokój. karmiła się każdą frazą, ze strachu, aby żadnej nie ominąć. słowa obiecywały się jak nagie ciała, aż zapach stał się zbyt intensywny. naddatki formuł zaczęły rozkładać się. można było je już tylko zwrócić. podporządkować paradygmatowi higieny. fragmentaryzacji ośrodka zbierania mowy. tak, by przywrócić ład w pokoju. by zamiast części zdań na powrót zaludniły go meble i ruch. "słowa w kąt i nie odzywać mi się".
otwieram po cichu drzwi. skrzypią. krzesło nie odwróciło się. tylko ekran odbija widok na przedpokój i moją sylwetkę. w tle gwiazdozbiór lamp.
Komentarze
Prześlij komentarz