Przejdź do głównej zawartości

parisiene, chasing, rachael, spouds - koncert

na bramce szymon, roberto i szczepan. luz, wejściówka za darmo. wchodzę razem z kolegą. spoudsi właśnie się próbują. po kwadransie na scenie pojawia się parisian larks, wsparte dwoma muzykami the spouds (na gitarze i bębnach). ale trzon grupy jest usytuowany na przedzie: to dwie wokalistki, z których jedna gra na basie. podają pochmurny rock wprost z obskurnego baru z szeleszczącą, bardzo kameralną perkusją (fajny, bardziej muskany, niż bity puls). muzyka wije się melancholijnie. jest piosenkowo, ale nie koniecznie radośnie. linie basu są trochę mało aktywne. a, aby usłyszeć partie wokalne należy mocniej wytężyć słuch. to wina nagłośnienia, które jest po prostu słabe. szkoda, bo w obu przypadkach barwy głosu wokalistek, są bardzo interesujące. (młody wiek wskazywałby większą tremę, a okazało się, że niekoniecznie). po koncercie dowiedziałem się, że wtorkowy występ skowronków, to był sceniczny debiut. nawet nie biorąc tego pod uwagę, uważam, że udało im się wytworzyć aurę nastrojowej mikrodepresji.


po nich na scenę wyszedł maciek z chasing the sunshine. młody songwriter, gitarzysta, grający też na ustnej harmonijce – słowem człowiek orkiestra. już pierwszy utwór przykuł uwagę barwą głosu. wokal maćka jest wyraźny i czysty, śpiewany z charakterystyczną, angielską pop-rockową manierą. kolega żartuje, żeby wyłączyć playback. to zupełnie odmienny koncert od pierwszego. wymagający innego rodzaju skupienia, którego trochę zabrakło mi we wtorkowy wieczór. w drugim utworze maciek wykorzystał dodatkowo brzmienie harmonijki, czym zyskał sobie dodatkowy aplauz. koncert zleciał bardzo szybko, tym bardziej, że w jego trakcie zagadaliśmy się ze znajomymi. przez co stał się trochę tłem dla rozmowy. wybacz maćku, cztery godziny snu poprzedniej nocy wymagało podparcia organizmu jakąś dodatkową czynnością…


na rachael weszliśmy trochę spóźnieni. trio grało już asian girl. niestety bez udziału olgi, która niedawno zrezygnowała ze wspólnej gry. szkoda, gdyż ją m.in.: kojarzyłem z tym utworem. zresztą nie tylko z tym. ale było minęło (nie do końca jak się okaże jeszcze tego wieczoru). póki, co oglądam nowe rachael. zespół był bardzo skupiony. niestety znów powtórzyły się problemy z nagłośnieniem. szkoda, bo wykrzykiwane do zdarcia głosu you’re like a high, w utworze pod tym samym tytułem mogłoby potrwać dłużej, przedłużając tym samym przebiegające po plecach ciarki. oprócz wokalu nieco za cicho były też bębny, a to wszystko chyba na rzecz basu. bart był w swoim żywiole. widać było, że gra sprawia mu nie małą frajdę (bujał się i robił dziwne miny). cieszę się, że grupa zrealizowała to, o czym słyszałem już od dawna, a co do tej pory raczej nie udawało się z powodu ram czasowych (jak sądzę) tzn.: zagrania partii improwizowanych. podszyte, floydowską psychodelią pojawiły się miedzy utworami, czy to wieńcząc je, czy rozpoczynając nowe kawałki. a w all you needs is lead nieco wydłużona partia instrumentalna podzieliła ten utwór tak naprawdę na dwie kompozycje, do momentu, w którym publiczność nie wyczuła powrotu do głównego motywu. wszystko to zagrane z dużym wyczuciem (dla mnie najlepsze jak dotychczas wykonanie tego utworu, pomimo braku olgi). napisałem wcześniej, że wokalistka zrezygnowała ze wspólnej gry, nie do końca jednak, przynajmniej tego wieczoru (może cały czas rozważa kwestię powrotu?). i jeżeli zabrakło mi jej w asian girl, to w zaproponowanym na koniec podstawowego setu watchsick chciałem usłyszeć tylko trio. a tu niespodzianka: część zwrotkową tego numeru zaśpiewała właśnie ona. widziałem, że musi się nieco dostroić z głosem do zbyt płaskiego nagłośnienia. utwór wypadł całkiem nieźle, choć wokalnie moim zdaniem powinien być wykonywany wyłącznie przez mike’a. tak się skończyła podstawowa część setu. po krótkiej perswazji publiczności (czytaj: rachael grać kurwa mać!) zespół wyszedł na bis. i zrobił totalny rozpieprz (grając as pretty as the drugs). moja podstawowa waga uległa zachwianiu. zauważyłem też, że nie do końca wyzbyłem się zespołu zachowań wieku licealnego… przynajmniej w okoliczności koncertu, yeah!


po występie rachael przydałaby się dłuższa przerwa, a za moment scenę zajęli już the spouds. słuchając serenity is only a brainwave mam wrażenie, że w jakiś tajemniczy sposób udało się zespołowi utrzymać olbrzymią energię na wodzy. że wprowadzili swego rodzaju odmianę muzycznego suspensu wewnątrz post-corowych kompozycji. nie inaczej jest na ich koncertach. aura ze studia przenosi się w sposób niemalże identyczny na salę. i tak było też tym razem. hydrozagadkę wypełniła przytłumiona nieco (w dobrym sensie tego słowa) i zarazem ciężka nawałnica dźwięków. od pierwszych taktów pod sceną zrobiło się gęsto. kuba, wokalista grupy jak zwykle prezentował skupienie. obowiązkowo obojętny, do czego zdążyłem się już przyzwyczaić podczas koncertu w saturatorze (promującego wydanie serenity…). to bardzo pasuje do absent lovers, w którym śpiewa i’m a victim of myself… a vomit after the kissing z utworu crisis wywołuje poruszenie wewnętrzne organów pod wpływem tego dysonansu poznawczego. ze wspomnianej płyty poleciały ponadto: running with a scissors, broken sounds, the dreamlife of angels. wraz z upływającym czasem grupę najbardziej aktywnych muzyków zawiązali gitarzyści (ponosiło ich w kierunku wszelkich scenicznych krawędzi). tomek za bębnami, grał bardziej punktowo i dynamicznie w porównaniu z występem w parisiene larks. kocioł pod sceną nie malał. jednak po upływie około pół godziny, dla mnie muzyka zrobiła się nieco przytłaczająca. zacząłem czuć lekkie znużenie dźwiękami. utwory z dema grupy przeciągały się, a ja czekałem już tylko na kawałki z serenity… schodząc ze sceny chłopaki zostawili rezonujący sprzęt i podkręcone wzmacniacze. przez dobrych kilka minut salą zawładnął wydobywający się samoistnie noise. brawo za pomysł. mimo zmęczenia było to bardzo udane zwieńczenie koncertowego ro(c)ku a zarazem alternatywne wprowadzenie w nadchodzące kolędnictwo i mięsopust.


podsumowanie:

chciałbym, żeby psychodeliczne odejścia rachael mniej kojarzyły mi się z floydami (czy to tylko moje odczucie?). poza tym jestem fanem wykonania all you needs is lead… koniecznie z solem zwłaszcza, gdy wchodzi w te piskliwe rejestry… o tekście nie wspominając. olga wracaj jako asian girl!


co do spoudsów to chciałbym, by częściej korzystali z funkcji odśwież. warto, by zastanowili się nad zatrudnieniem saksofonisty (nie chodzi o aidana) na cały etat, a nie tylko okazjonalnie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Melodramatem w blockbustera – Matrix wersja 4.1

Thomas Anderson jest uznanym twórcą gier komputerowych. Sławę w świecie cyfrowej rozrywki zawdzięcza trzyczęściowej serii gier RPG o nazwie Matrix. Przyjęło się, że bezpośrednią inspiracją do ich stworzenia było anime Ghost in the Shell, twórczość pisarska K. Dicka i Gibsona oraz platoński motyw idei i cieni. Niewiele osób jednak wie, że to narracja stworzona na potrzeby medialne. Prawdziwy wpływ na wykreowany w grze świat, w którym ludzkość stała się źródłem energii dla rządzących światem maszyn, miało spotkanie w warsztacie motocyklowym na obrzeżach Nowego Jorku. Pewnego jesiennego popołudnia Anderson udał się do niego w celu naprawy elektrycznej hulajnogi. Zachwycił się w nim zjawiskową ubraną w czarny doskonale opinający sylwetkę kombinezon damą. A także jej czarnymi przylegającymi do głowy niczym uniform krótko przystrzyżonymi włosami. Sposób, w jaki wjechała przez drzwi warsztatu, zarzucając tylnym kołem wyścigowego motoru, by z gracją, ale i odrobiną nonszalancji zsiąść z niego

Fair trade vs branża mody

  Ubraniowe DIY Przeglądając ostatnio facebookową ścianę, trafiłem na rolkę, w której szczupła modelka w doskonale przylegającej do ciała, beżowej spódnicy, wsuwa pod nią – jeden po drugim – trzy małe zwężające się ku środkowi pierścienie, a na powstałe na zewnątrz wypukłości nakłada gumkę lub sznurek. W ten sposób prosta kreacja zyskuje ciekawą aplikację w postaci upiększających spódnicę wypustek. Być może w takim stroju ciężko byłoby zaszaleć, ale zapozować do zdjęcia lub wyjść do restauracji już tak. Filmiki, na których stylistki lub blogerki modowe dzielą się podobnymi pomysłami, jest wiele. Co ciekawe odbierają je również osoby, któ re nie mają zdolności krawieckich, lub boją się konfrontacji z maszyną do szycia. Jeżeli brakuje nam pomysłów, wystarczy w wyszukiwarkę wpisać kilka fraz kluczowych. Po zdaniu „jak kreatywnie przerobić ubranie” pojawią się nam propozycje takie jak: świetny pomysł, jak przemienić męską koszulę w wyjątkową bluzkę, jak dokonać metamorfozy swetra, jak

arcturus - sham mirrors

ci, którzy liczyli na kontynuacje karnawałowego szaleństwa niech wiedzą, że cyrk zwinął swe powoje. nie ma karłów i kramów o zapachu kadzidła i pieczonego mięsa, nie ma też cyrkowców i połykaczy ognia. od akrobacji na linie bliżej było artystom do gwiazd niż zebranej na ziemi gawiedzi. nic dziwnego zatem, że ich wzrok utkwił na tajemnicy nieba. chyba wtedy właśnie muzycy na nowo odkryli gwiazdę w konstelacji wolarza. owe ciało niebieskie, kryjąc w sobie odpowiedzi na pytania o czas, absolut i bezkres, iluminuje intensywną, choć niespełna 43-minutową kaskadą gitarowo-klawiszowych emisji zbliżających się do tajemnic kosmosu. forma utworów, jak już sobie powiedzieliśmy, snuje się gdzieś w korytarzach nieba, a sposób aranżacji materii lśnienia przywodzi na myśl kompozycje progresywno-rockowe lat 70-tych. „arcturus” nadaje jednak swym utworom cięższy wydźwięk, posiłkując się przy tym audionowinkami ze świata brzmień ekstremalnych, ale nie tylko… bo sam proces zatopienia partytur we wsze