tego właśnie spodziewam się po muzyce indie rockowej. tzn. czego? może być przebojowa, ale przede wszystkim ma być brudna i emocjonalna. i tak jest na ostatnim albumie the vandelles – del black aloha. nie wiem czy to tylko moje odczucie, ale stopy pracują tutaj jak organ uczuciowo nieobojętny – mają podobny rytm i … brzmienie. głębokie, tętniące jakby z wnętrza. właśnie słucham „lovely weather” – wokale niemal szeptane, ale czytelne zarazem, budowane wokół chropowato-noisowych gitarowych meandrów. puls nieśpieszny, ale jest tu jakiś ukryty czad. energia niemalże wulkaniczna. obłąkańczość przechodzi w rozleniwiony oniryzm. i znów te stopy! rock, który rozgrywa się w sennej aurze, albo w całości został napisany we śnie. to chyba przez tą surfowo-gazeową konwencję, zagrany z dużym wyczuciem i przytupem. nie mam wątpliwości, że wokalista jest nawiedzony – lirycznie i seksualnie nadsprawny. czasem słuchając tej muzyki mam wrażenie, że przenoszę się w na nowo zdefiniowane lata 60-te. tak jakby nie wszystko wtedy zostało powiedziane, a został olbrzymi, nieodkryty artystyczny potencjał. niby jest to ukłon w stronę tamtych brzmień, ale zagranych bardziej tajemniczo, nieoczywiście, bardziej skomasowanie, z większą dozą dźwiękowych sprzężeń i zanieczyszczeń. jeżeli chodzi o długość kompozycji na tym albumie, to zamykają się one w trzy i czterominutowych formach. i choć lubię dłużej przebywać z muzyką, nie odczuwam, że jakiś motyw nie został tu niezamknięty, czy nierozwinięty. stylistycznie jest to noiserock z elementami shoegazeu zbliżający się czasami do dokonań „a place to a bury strangers” z mniejszą tendencją do abstrakcji. dodam tylko, że rockowa psychodelia w utworach takich jak „die for it cowboy” zostaje wyparta przez bardziej tradycyjne granie. mniej tu gitarowych pogłosów, a muzyczna aura jest tak spokojna jak popołudnie spędzane w jakimś chicken barze przy nieuczęszczanej drodze. do moich faworytów na tej płycie, oprócz wspomnianego „lovely weather” należą: otwierający „dash’n’dive”, a także obłędny ze względu na partie wokalne i perforacje gitarowe „roving rex”. zdecydowanie zachęcam do zwrócenia uwagi na tę muzykę.
Thomas Anderson jest uznanym twórcą gier komputerowych. Sławę w świecie cyfrowej rozrywki zawdzięcza trzyczęściowej serii gier RPG o nazwie Matrix. Przyjęło się, że bezpośrednią inspiracją do ich stworzenia było anime Ghost in the Shell, twórczość pisarska K. Dicka i Gibsona oraz platoński motyw idei i cieni. Niewiele osób jednak wie, że to narracja stworzona na potrzeby medialne. Prawdziwy wpływ na wykreowany w grze świat, w którym ludzkość stała się źródłem energii dla rządzących światem maszyn, miało spotkanie w warsztacie motocyklowym na obrzeżach Nowego Jorku. Pewnego jesiennego popołudnia Anderson udał się do niego w celu naprawy elektrycznej hulajnogi. Zachwycił się w nim zjawiskową ubraną w czarny doskonale opinający sylwetkę kombinezon damą. A także jej czarnymi przylegającymi do głowy niczym uniform krótko przystrzyżonymi włosami. Sposób, w jaki wjechała przez drzwi warsztatu, zarzucając tylnym kołem wyścigowego motoru, by z gracją, ale i odrobiną nonszalancji zsiąść z niego
Mistrzowski album. Jedna z rzeczy, która mnie maksymalnie rozjechała.
OdpowiedzUsuńKapela jest w tej chwili dość mało znana, ale mam nadzieję, że to się zmieni bo zasługują na wejście do pierwszej ligi neo psych.
ja też mam taką nadzieję. dzięki za podrzutkę ;]
OdpowiedzUsuńKapela przypomina A Place to Bury Strangers
OdpowiedzUsuń